Przejdź do głównej zawartości

Gitowcy z Wrzeciona

Mieszkałem na Wrzeciono 52 i doskonale pamiętam wyścigi rowerowe opisane przez Darka Jukiela (czytaj tutaj). Uczestniczyłem w nich na składaku „Sokół”, którego dostałem na I komunię. Wtedy nie było dużego wyboru, jak dziś, ale i tak byłem z niego dumny. Były jeszcze rowery o nazwie „Karat” i już to wystarczało by wszczynać podwórkowe dywagacje, który model jest lepszy.

W ogóle na naszym podwórku cały czas działo się coś ciekawego. Wielkimi wydarzeniami były pożary osiedlowego śmietnika, wywoływane celowo lub powstałe przez przypadek. Niezapomniany swąd i trzask pękającego dachu krytego eternitem dostarczał nam wielu emocji. Przy śmietniku, gdzie był  trzepak koncentrowało się życie towarzyskie starszych dzieci, bo maluchy siedziały raczej w piaskownicy. W śmietniku można było zawsze znaleźć coś ciekawego. Ludzie wynosili rozmaite rzeczy. Pamiętam książkę o majorze „Hubalu” tam znalezioną oraz tomiki tak zwanych „tygrysów”, książek o tematyce związanej z II wojną światową. Znalezienie rzeczy wyniesionej ze śmietnika przez władze rodzicielskie groziło awanturą i laniem, ale nikt się do takich porażek nie przyznawał.

Wśród rówieśników obowiązywał pewien nie pisany kodeks podwórkowy. Trzymaliśmy fason nadrabiając miną, skrycie masując obolałe pośladki. Mieliśmy też swoją podwórkową organizację o dumnej nazwie: Organizacja Związku Sprawiedliwych (OZS). Pomysł zaczerpnęliśmy z książki dla młodzieży autorstwa Ryszarda Liskowackiego Związek Sprawiedliwych (1962). Nasza organizacja, podobnie jak ta książkowa, miała bardzo szczytne cele: samopomoc koleżeńska, zwalczanie lizusów, pomaganie słabszym, samoobrona przed starszymi osiłkami. Zrobiliśmy sobie nawet legitymacje, no bo przecież każda poważna organizacja musiała mieć legitymacje członkowskie. W swojej figuruję pod pseudonimem „Strażny Tygrys”, pisanym przez „ż”. 

Zapadły mi też w pamięci podwórkowe wojny, jakie nasz  blok Wrzeciono 52 w koalicji z  sąsiednimi z Szegedyńskiej toczył z blokami od strony ulicy Lindego i Szubińskiej. Były to starcia na kije i kamienie. Czasami dochodziło nawet do „walki wręcz”. Przypominam sobie, że kiedyś szalę zwycięstwa na naszą stronę mimo liczebnej przewagi przeciwnika przechylił głuchoniemy kolega. Nie pamiętam jak się nazywał. Szedł do ataku jak lokomotywa. Pobudzeni  jego odwagą wypędziliśmy napastników z naszego podwórka. Raz  z takiej awantury wyszedłem z rozbitym czołem, w które oberwałem kamieniem. Gdy zalany krwią wszedłem do mieszkania, mama się przeraziła. Zimą budowaliśmy zazwyczaj śniegowe fortece, których w kilku broniliśmy przed zdobyciem. Walka toczyła się na śnieżki. Raz zostałem sam, bo koledzy zrezygnowali z walki i porozchodzili się do domów. Obrzucany śniegiem przez napastników ze wszystkich stron wyglądałem jak bałwan. W desperacji chwyciłem deskę z osiedlowej ławki i jak wariat rzuciłem się na atakujących. Przyłożyłem jednemu w plecy. Pozostali uciekli. Dumny ze skutecznej obrony, przemoczony do suchej nitki wróciłem do domu. Za chwilę jednak rozległ się dzwonek do drzwi. Na skargę przyszła matka uderzonego przeze mnie chłopca. Krzyczała, że mogłem zabić jej syna... Takie to były podwórkowe zmagania, zupełnie jak w Chłopcach z Placu Broni Molnara.

Modną zabawą było strzelanie z rurek ryżem lub kulkami z plasteliny. Traktowane jako wybryk chuligański, tępione przez dorosłych. Rurka im dłuższa tym lepsza, bo miała większą donośność. Rozbieraliśmy w tym celu zazwyczaj długopisy, ale najsprytniejsi dysponowali bardzo długimi rurkami ze szkła albo metalu. Najczęściej strzelano w szkole, na lekcjach. Groziła za to uwaga w dzienniczku, obniżenie oceny ze sprawowania i wezwanie rodziców do szkoły. Czasem też odbywały się podwórkowe bitwy na rurki. Po czym można  poznać uczestnika takiej wojny nawet gdy ukrył rurkę? Po wypchanych jak chomik policzkach, gdzie przechowywał amunicję w postaci ryżu. Trafienie ziarnkiem w twarz odczuwało się bardzo boleśnie.

Inną powszechną zabawą były tak zwane „kopcie”. Były to kawałki starej kliszy fotograficznej, które podpalone i wrzucone do pudełka po zapałkach dawały gryzący smród i kłęby czarnego dymu. Takie „kopcie” z upodobaniem rzucali starsi koledzy w czasie projekcji filmów. Do szkoły nr 263, na Szegedyńskiej, przyjeżdżało bowiem dość często kino objazdowe. Projekcje odbywały się wieczorami, po lekcjach, na szkolnym korytarzu. Rzucenie takiego kopcia przy pełnej widowni dawało efekt podobny do pożaru w b...

Mówiono, że celowali w tym „gitowcy”. Owa młodzieżowa subkultura przeżywała w pierwszej połowie lat 70. swój rozkwit. Gitowcy na wzór recydywistów tatuowali sobie kropki pod okiem, „dziargali się”, robili „sznyty”. Modne było „braterstwo krwi” pieczętujące dozgonną przyjaźń między gitami. Nacinali sobie żyły i wzajemnie wkrapiali swoją krew. Na przerwach strach było wejść do toalety, gdzie królowali. Groziło to podtopieniem słabszych i młodszych w muszli klozetowej, lub „wywróceniem kieszeni” – gitowcy pobierali bowiem haracz. Mówili: „te małolat kopsnij dwójkę”. Wypłacali też tak zwaną „mukę”. W tym celu markowali uderzenie w podbrzusze, mówiąc: „muka”. Gdy atakowany odruchowo się zginał dostawał „fangę” w czoło ze słowami: „była, jawna”.  Padało pytanie: „z przystawką, czy bez”? Jak byś człowieku nie odpowiedział, dostawałeś z łokcia pod brodę. To były zwyczaje przyniesione spod celi. Modne były także „parolki”. Git człowiek dmuchał w twarz mówiąc „parolek” i historia się powtarzała.



Fragment komiksu Wyzwanie dla silniejszego (z serii Kapitan Żbik, nr 39, 1978, rys. J. Wróblewski), ilustrujący napad gitowców na chłopca wracającego ze szkoły do domu z pieniędzmi klasy zebranymi na wycieczkę.

O gitowcach krążyły wówczas barwne legendy. Opowiadano na przykład, że prześladowany przez nich chłopak, nie wytrzymał i powiesił się w Lasku Bielańskim. W Lasku Lindego nad strumykiem była kładka, gdzie podobno często stawali i pobierali „myto” od przechodzących małolatów. Gitowcy mieli swój własny język, o którym bardzo często rozmawialiśmy na podwórku. Niektóre słowa, takie jak: małolat, zgred (rodzic), brajdak (brat), kwadrat (mieszkanie), chętnie w tamtym czasie przejmowaliśmy na własny użytek.

Z tymi gitowcami to jednak było tak, że dużo się o nich mówiło, ten czy tamten przejmował jakieś zasłyszane od innych opowieści, zwykła łobuzerka pozowała trochę na git-ludzi dla fasonu, ale czy prawdziwi gitowcy wówczas na Wrzecionie byli, trudno to jednoznacznie stwierdzić. Tak czy inaczej gitowcy i ich mroczna legenda była ważną częścią naszego dzieciństwa lat 70-tych. 

                                                                                                               Zeta [imię i nazwisko znane]


Ostatnimi czasy rozwiązał nam się worek ze świadectwami, co mnie (i mam nadzieję, że także wszystkich moich czytelników) niezwykle cieszy. Dziękuję wszystkim za miłe maile i słowa uznania dla mojej "działalności". Jednocześnie proszę wszystkich o cierpliwość, staram się wszystkie teksty bardzo uważnie czytać i w miarę możliwości także badać. Ponawiam także prośbę o kolejne teksty wspomnieniowe — literatury faktu nigdy dość!

e.

Komentarze

Najpopularniejsze posty

Historia osiedla Wrzeciono

Bar Hutnik

Wrzeciono od A do Z

Krytycznie o osiedlu Wrzeciono

Młociny Południowe?