Przejdź do głównej zawartości

JW 1159

Pisząc jakiś czas temu mój skromny artykulik o historii jednostki wojskowej na Wrzecionie (czytaj tutaj >>), liczyłem po cichu, że odezwie się ktoś, kto miał "przyjemność" w niej służyć. Kiedy jednak zamejlował do mnie Czesław z Zielonej Góry, a następnie wysłał mi swoje wspomnienia, byłem wniebowzięty. Tekst i zawarte w nim informacje przeszły najśmielsze moje oczekiwania. Okazało się, że były dwie sąsiadujące ze sobą jednostki, a życie w nich, choć zza płotu jawiło się jako monotonne, obfitowało w ciekawe wydarzenia. Zresztą, żeby zanadto nie przedłużać, zapraszam do lektury.

e.


W kwietniu 1971 zostałem powołany do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Trochę później niż mój rocznik (urodzeni w 1951), przez co sądziłem błędnie, że upiecze mi się w ogóle. Do wojska miałem stosunek wybitnie negatywny, a do przymusowej służby wojskowej w szczególności. Sympatyzowałem jak większość młodych ludzi wówczas z pacyfistycznymi ruchami zachodnimi związanymi z muzyką młodzieżową a zwłaszcza z poglądami Johna Lennona. „Bilet do woja” przyjąłem więc z nieukrywanym niezadowoleniem. Jednak jakież to było dla mnie szczęście w nieszczęściu, gdy przeczytałem że chodzi o Warszawę. 

Warszawa była przedmiotem moich fascynacji od wczesnego dzieciństwa – mieszkałem i nadal mieszkam w Zielonej Górze. Do babci jeździłem bowiem do Białej Podlaskiej i w związku z tym dwukrotnie co roku przejazdem byłem w Warszawie. Były to jednak pobyty krótkie, przesiadkowe tylko, w żadnym stopniu nie turystyczne i nie pozwalające na zwiedzanie. Pamiętam z najwcześniejszych podróży warszawskie ruiny widoczne nawet z istniejącego już Dworca Głównego. Najbardziej na moją wyobraźnię działał Pałac Kultury i Nauki. Nie było mi jednak dane zbliżenie się choćby do niego, a co dopiero zwiedzenie czy wjazd na legendarny taras widokowy. 

Adres JW 1914, do której zostałem powołany to ul. Podchorążych 38. Natychmiast ustaliłem, że to prawie w Parku Łazienkowskim i radość moja była ogromna. Pomyślałem że teraz to dopiero zwiedzę moją ukochaną Warszawę. Okazało się, że Łazienki zobaczyłem dopiero po kilku miesiącach. Nie wiedziałem bowiem, że Nadwiślańska Jednostka MSW do której trafiłem, wiosenny rocznik poboru wysyła na tzw. unitarkę do Raducza, koło Skierniewic. Podstawowe przeszkolenie trwało tam pełne dwa miesiące (dłużej niż w MON), a ponadto znalazłszy się w kompanii szkolnej przedłużyłem sobie tam pobyt do 6 miesięcy. Moje marzenia o zwiedzaniu Warszawy spełniły się więc dopiero pół roku później, po powrocie na ul. Podchorążych i rozpoczęciu Szkoły Podoficerskiej. Nie było to do końca takie proste, bo w owych czasach na przepustkę można było wyjść jedynie w mundurze, a moja jednostka łatwo rozpoznawalna przez charakterystyczne umundurowanie (granatowe patki i otoki, oficerskie pasy, bryczesy i wysokie buty) nie cieszyła się sympatią dzielnych chłopców z WSW, którzy starali się ze wszech miar zniechęcić nas do penetrowania śródmieścia Warszawy. Częściowo im się to udawało.

Szansa na lepsze poznanie Warszawy pojawiła się niespodziewanie, kiedy otrzymałem przeniesienie do 103 Pułku Lotniczego Nadwiślańskiej Jednostki MSW, którego część usytuowana była przy ul. Marymonckiej na Bielanach. Zmiana umundurowania uwolniła nas od wspomnianych kłopotów z WSW.

Wrażenie jakie wywarły na mnie koszary JW 1159, które tu ujrzałem, było przygnębiające. W kontraście z elegancją i wytwornością koszar i otoczenia jednostki macierzystej (siedziby brygady) to było po prostu zwykłe dziadostwo. Nawet jak na tamte czasy wygląd tej jednostki nie korespondował z poziomem i wymaganiami, zarówno stolicy, jak i tej formacji (zwanej potocznie ochroną rządu). 

Z tego co pamiętam, w jednostce były dwa równoległe, dość długie, obskurne baraki. Jeden biegł w kierunku transformatora znajdującego się w sąsiedztwie bramy na ul. Marymonckiej. W nim prawdopodobnie były biura, magazyn, kuchnia, stołówka i stanowisko oficera dyżurnego. W drugim usytuowanym bliżej wielkiego bloku mieszkalnego Marymoncka 125, znajdującego się na tyłach stacji benzynowej, mieściły się pomieszczenia koszarowe, a także świetlica oraz biuro przepustek dla ruchu pieszego. Przez ten barak i równoległy do niego trawnik wychodziło się do furtki w kierunku wspomnianego bloku oraz ul. Lindego. W miejscu obecnego połączenia ul. Wrzeciono z ul. Lindego był prawdopodobnie niewielki parking i warsztat samochodowy. Pomiędzy długimi barakami był plac apelowy, na którym odprawiane były również warty. Przy uliczce (wtedy wyłożonej trylinką) biegnącej do bramy na ul. Marymoncką znajdowała się wartownia. Nie pamiętam niestety, co znajdowało się w narożniku terenu przy stacji benzynowej, ale wydaje mi się że południowy barak nie dochodził do ogrodzenia przy Marymonckiej. Coś tam jeszcze było... Natomiast od północy sąsiadowaliśmy z inną jednostką wojskową, o której mówiliśmy „rakietówka”, ale życie u „nich” i u „nas” toczyło się całkowicie odrębnym rytmem. Teren wojskowy na Wrzecionie podzielony był więc między dwie odrębne formacje. Były one podobnie umundurowane, stąd być może wynikało wrażenie jednolitości u postronnych obserwatorów. Moja jednostka była otoczona siatką rozpiętą na betonowych, ale wygiętych u góry słupach, sąsiednia natomiast miała słupki proste.

Fragment rosyjskiej mapy sztabowej z 1981 roku z zaznaczonymi budynkami na terenie jednostek wojskowych, nadesłanej przez Autora wspomnień. Błękitną linią zaznaczyłem granicę terenu wojskowego.

Nagrodą za zmianę umundurowania i otoczenia był znacznie większy luz jaki tam zastaliśmy. W tych małych koszarach znajdowała się nasza kompania wartownicza, chroniąca część lotniska Babice (Bemowo) należącą do MSW, oraz małe pododdziały, których nie umiem dzisiaj nazwać, ale pamiętam że złożone były z żołnierzy służby zasadniczej, wyszkolonych na lotniczych specjalistów. Zajmowali się oni obsługą techniczną wojskowych samolotów na lotnisku. Byli tam również spece od łączności radiowej i chyba radiolokacji. W parku samochodowym stały bowiem duże samochody ciężarowe z obudowanymi skrzyniami i dużymi antenami. Być może zasługą tych prawie zawodowych żołnierzy było wrażenie senności i nudy jakie odnosili obserwatorzy zza płotu. Jednak większość żołnierzy posiadała przepustki stałe i miała możliwość opuszczania koszar. Ponadto w godzinach popołudniowych wyjście na tzw. lewiznę nie stanowiło problemu, bowiem w jednostce pozostawał jeden żołnierz zawodowy (oficer dyżurny), a wśród zasadniczych panowała iście rodzinna atmosfera. Ponadto ogrodzenie terenu nie wiele było szczelniejsze od obecnego.

Powoli zbliżyliśmy się do tematu obyczajów panujących w jednostce. Niestety muszę przyznać, że pobyt tam to dla mnie pierwsze w życiu doświadczenia z alkoholem na większą niż rozsądek skalę. Pamiętam wyprawy do okolicznych barów na Kasprowicza (Hutnik) i w inne okolice oraz po hurtowe ilości win z koszem na bieliznę. Osobiście w nich nie uczestniczyłem (byłem podoficerem, dowódcą plutonu), ale w degustacjach już tak. Były to czasy zdobywania polskiego rynku przez Coca-Colę, i Pepsi. Ćwiczyliśmy więc takie wynalazki jak drinki cola + rektyfikat. Oczywiście nie w kieliszkach, robiło się to na całe butelki. Do dziś nie popijam wódki colą w żadnym wydaniu. Z alkoholem związane są też konflikty z mieszkańcami wspomnianego bloku Marymoncka 125. Bywało bowiem, że trawnik między barakiem, a tym blokiem zakwitał butelkami po jabcokach i nie dało się zwalić na okolicznych pijaczków, bo te „kwiatki” wyrastały po obu stronach ogrodzenia. Mieszkańcy bloku interweniowali kilkakrotnie, ale zawsze rozchodziło się po kościach. A podobno mieszkali w nim żołnierze zawodowi.

Pamiętam natomiast incydent, przez który o mały włos sam nie podpadłem. Krótko przed Sylwestrem 1972/73, ci od samolotów (nie pamiętam jak ich nazywaliśmy) poprosili mnie, jako podoficera po szkole piechoty, obytego ze środkami pozoracji pola walki, abym pokazał im jak się uruchamia granat dymny. Wykombinowali gdzieś petardy i takie właśnie granaty i chcieli na Sylwestra je użyć, a nie mieli o tym pojęcia. Pokaz zorganizowaliśmy w jednym z tych radiolokacyjnych samochodów przy zamkniętych drzwiach. To miało być bez odpalenia – na sucho. Popisując się nonszalancko, z jaką swobodą potrafię oddzielić potarkę od granatu, przypadkowo pociągnąłem nią po główce zapalnika i mieliśmy dym. Dosłownie. Ciasne pomieszczenie wozu, w którym znajdowało się kilka osób i masa sprzętu elektronicznego wypełniło się błyskawicznie gęstym dymem, na szczęście nie łzawiącym czy bojowym tyko maskującym, ale panika powstała straszna. Wszyscy po omacku rzucili się ku zamkniętym na zamek patentowy (tak! tak! typu yeti) drzwi i po ich gwałtownym otwarciu wypadli w kłębach dymu po metalowych schodkach na trawnik. Mieszkańcy bloku 125 mieli ten widok jak na dłoni, nic więc dziwnego, że wkrótce nadjechała straż pożarna, nie wiem czy wojskowa czy cywilna. Cywilna nie miała daleko, bo przy Al. Zjednoczenia była jednostka. Oficer dyżurny odprawił ich jednak, bo w międzyczasie dostał od załogi tego wozu informację, że palą w piecyku jakieś papiery. Te auta miały normalny „żelaźniak” na pokładzie, było to więc całkiem prawdopodobne. Chłopcy popisali się więc refleksem i uratowali sobie i „instruktorowi” d.... , ale wstyd pozostał.


Do specyficznych atrakcji umilających monotonię życia w naszej jednostce należały wizyty patroli WSW ścigających żołnierzy, którzy nie wyrazili ochoty na kontakt bezpośredni, czyli z różnych powodów nie chcieli być legitymowani. Z okolicznych ulic, a najczęściej z Lasku Bielańskiego najwygodniej było nawiać do naszej słynącej z solidarności i tolerancji jednostki. Nieważne, z jakiej był delikwent. Tutaj miał azyl. Jak przeskoczył ogrodzenie i trafił na otwarte okno – był uratowany. Zanim patrol WSW załatwił wejście na biurze przepustek, zanim spotkał się z oficerem dyżurnym, uciekinier był dobrze schowany albo przebrany w nasze umundurowanie.

Jedna z wizyt WSW nie należała jednak do szczególnie zabawnych. Otóż pewnego dnia, a było to piękne niedzielne przedpołudnie, padł pojedynczy strzał z ostrej amunicji. Kto i dlaczego strzelał – nie wiadomo. W jednym z mieszkań w bloku nr 50 przy ul. Wrzeciono stwierdzono przestrzelinę w oknie. Nie wiem czy znaleziono pocisk, ale balistycy z WSW wyliczyli, że strzał padł z okolicy naszej wartowni obok transformatora. Jednak to tak blisko ogrodzenia, że nie udało się ustalić, która jednostka jest za to odpowiedzialna. Nie pamiętam jak się to skończyło, prawdopodobnie śledztwo z braku dowodów i świadków szybko umorzono, ale przeżyliśmy trochę paniki – różnych przesłuchań, kontroli i ogólnego dokręcania śruby. 

Fragment wojskowej instrukcji z lat 70.


Pobyt w jednostce umilały nam także okoliczne dziewczyny. Nie wiem czy tak było w pobliżu innych jednostek, ale myślę, że w przypadku naszej, bliskość Lasku Bielańskiego miała istotne znaczenie. Pod jednostkę przychodziły dziewczyny w różnym wieku, w różnym stanie (czyli pod wpływem różnych środków) i o różnym temperamencie. Bywało, że niemal bez słów i całkiem bezpłatnie można było skorzystać z usług, w dość dużym, jak na tamte czasy repertuarze. Choć o tym zjawisku zazwyczaj się milczy, należało ono do smutnej codziennej rzeczywistości tamtych dni. Zdarzało, że dziewczyna spędzała całą letnią noc z żołnierzami i za jakiś skromny poczęstunek, papierosa czy kilka piw obsługiwała trudną do ustalenia liczbę młodych "ogierków", niekiedy nawet kilkakrotnie. Za „miejsce schadzek” służyły zarośla wokół transformatora. Pamiętam, że od strony sąsiedniej jednostki były jakieś krzaki, a może i zabudowania, a od naszej strony można tam było dojść bez trudu chyba przez dziurę w płocie. Niektórzy z tych usług seksualnych bezwstydnie korzystali. Bezpośrednia bliskość wartowni i transformatora ułatwiała wykonywanie tego „zadania bojowego”. Jednak bywało to wyłącznie na tzw. zmianie odpoczywającej, bo służba na posterunku to była w Nadwiślańskiej świętość. Miejsce za transformatorem nazywaliśmy – jakże by inaczej – „małpim gajem”. A ci, którzy poszukiwali „większej prywatności” z dziewczynami, biegali zazwyczaj do Lasku Bielańskiego, najczęściej wieczorową porą. Czasami zdarzały się też pobyty dziewcząt na salach żołnierskich i oczywiście to też nie były narzeczone.

Nie wiem czy nauczyciele z pobliskiego ogólniaka, wiedzieli co czynią zapraszając tak zdemoralizowanych osobników na zabawy taneczne dla klas z dużą przewagą dziewczyn. Uczestniczyłem, w takich zabawach, ale jako grajek. Mieliśmy bowiem mały, bo trzyosobowy zespół muzyczny, który mimo ubogiego brzmienia, choć staraliśmy się naśladować Cream i Hendrixa, zapewniał niezłą zabawę. To też pomagało chwilowo zapomnieć o prozie naszej ówczesnej koszarowej  egzystencji. 

                                                                                                      Czesław  K. [nazwisko znane]

Komentarze

Najpopularniejsze posty

Historia osiedla Wrzeciono

Bar Hutnik

Wrzeciono od A do Z

Krytycznie o osiedlu Wrzeciono

Młociny Południowe?